Bitwa o Gotland 2018-BLOG

Ważna jest droga, nie sam cel – Bitwa o Gotland 2018

Moja czwarta Bitwa o Gotland. Tym razem było jeszcze bardziej intensywnie, z dużą ilością adrenaliny, motywacji, siniaków i przemyśleń.
Nie liczy się wygrana, liczy się droga i wspaniała żegluga, z której czerpiemy i uczymy się jeszcze więcej.

Życie jest naszą lekcją, Morze jest moją Szkołą i jednocześnie Nauczycielem.
Szkołą, do której przychodzę przygotowana, z odrobionymi lekcjami wcześniejszymi, do której muszę mieć zadania domowe odrobione z wyprzedzeniem, tak aby jak najmniej mnie mój Nauczyciel mógł zaskoczyć.
Czym miała być i czym tak naprawdę była dla mnie Bitwa w tym roku?
Wyzwaniem, realizacją, przyjemną solo żeglugą po wrześniowym Bałtyku.
Tak, nie zwariowałam. Żeglowanie solo jest dla mnie przyjemnością, Bitwa jest dla mnie przyjemnością.
Żeglarstwo jest dla mnie ogromną frajdą, dlatego też różne rodzaje żeglugi po morzu sprawiają mi niesamowitą radość i spełnienie.
Żeglarstwo jest chorobą nieuleczalną, a Bitwa jest dla mnie takim delikatnym uzależnieniem, z którym chyba do końca nie potrafię sobie poradzić.
Na szczęście jest to pozytywne uzależnienie, które motywuje, uczy i dodaje skrzydeł. Nawet wtedy gdy nie idzie wszystko w tym kierunku, tym kursem który sobie na samym początku zaplanowałam.
Bo przecież w realizowaniu samego siebie, marzeń nie liczy się osiągnięty cel, a droga, którą pokonujemy.
Jest ona czasami kręta z dużą liczbą wybojów, dziur, jak to bywa właśnie na morzu, pod wiatr, prąd, halsując i nadrabiając dystans podwójnie, a nawet potrójnie, kiedy wiatr wieje w twarz.
Zacznijmy w takim razie od początku, bo przecież w każdej drodze mamy jakiś początek, jakiś punkt zaczepienia.
Tym początkiem jest wybór jachtu i tu zaproponowany został s/y Double Scotch. Na początku miał być zupełnie inny jacht, ale jak to w życiu bywa, to co jest nie zawsze okazuje się zgodne z rzeczywistością i tak właśnie też było. Nie ma jednak co rozwlekać i narzekać, ważne, że ostatecznie wybór padł na s/y Double Scotch (pieszczotliwie nazywany Skoczkiem).
Jacht, którego nie był to pierwszy bój na Bitwie. Jacht dzielny, ciut cięższy i wolniejszy od całej stawki, co mnie troszkę martwiło, ale wiedziałam, że w tym wszystkim jest też przewaga tej jednostki.
Początek to przyjazd na Skoczka, sprawdzenie go, ułożenie wszystkiego pod solo żeglugę, pode mnie.
I czas na wodę…
O tak, czas na wodę, na pierwsze treningi.

Wtorek, 11.IX.2018 (5 dni przed startem)

Skoczek zapakowany żaglami: genakerem, Code 0, przy czym wiedziałam, że będę na treningach ćwiczyć tylko głównie z Code 0 (rodzaj żagla przedniego, który inaczej skrojony, ma „działać” przy prawie każdym kursie względem wiatru, poczynając od pełniejszego bajdewindu do baksztagu i myślę tutaj o tych lżejszych wiatrach).

Najpierw jednak pozostaje założenie na Skoczku bukszprytu, aby móc postawić później genakera.
Tę czynność zostawiłam sobie na czas w porcie, gdzie mniej buja i mogę sobie na spokojnie, bez żadnego pośpiechu wytrymować i zabezpieczyć wszystko tak, aby nic nie miało prawa się splątać, zaczepić.
Czyli jednym słowem metry izolki (taśmy izolacyjnej) poszły w ruch.
Swoją drogą niesamowitym wynalazkiem jest ten bukszpryt na Skoczku. Przyznam się szczerze, że ciut wymysł Panny lekkich obyczajów i Szatana z racji tego jakiej ekwilibrystyki musiałam użyć, zwieszając się głową w dół przed dziobem, używając przy tym chwytnych kończyn dolnych blokując je o relingi, żeby tylko nie wylądować i nie zsunąć się do wody podczas naciągania watersztagu przy bukszprycie.
Ale jak już to wszystko było wytrymowane, dociągnięte, zabezpieczone, brasy poprowadzone, tackline przygotowany,to można było w końcu wyruszyć na pierwszy trening.
Wtorek był bezwietrzny, zwroty powolne, żegluga nieśpieszna. Ma to swoje uroki, więcej czasu na przemyślenia i sprawdzenia, ułożenia wszystkiego tak, abym nie musiała długo zastanawiać się co gdzie jest. I oto właśnie chodzi, muszę przecież po ciemku, po omacku wiedzieć, co w którym miejscu się znajduje. Tak, aby była akcja i reakcja.
To też czas sprawdzania autopilota, mojego Czesława, który będzie mi towarzyszył i od czasu do czasu zastąpi mnie, kiedy ja będę chciała odpocząć.
Sprawdzamy refowanie, szkentle, refy i fał.
Nie wieje, ale co tam zrefujmy się, tak dla treningu… I słusznie, przecież później to mi się przyda. A jak żagle zaczynamy refować, to przynajmniej Neptun zaczyna się śmiać i wysyła podmuch wiatru.
O tak, tego mi trzeba, wiatru w żagle.
Nie czekamy ze Skoczkiem długo na pierwsze 10 węzłowe podmuchy, a później przez kilkadziesiąt minut regularnego „silniejszego” wiatru. Zwroty, jeden drugi, klarowanie szotów.
W tych treningowych minutach przypominają mi się wcześniejsze lekcje, lekcje z zacięciem regatowym.
A na czym one polegają?
Na tym, aby nie tracić czasu, nie wytracać prędkości podczas zwrotów lub pracy przy żaglach. Na tym, aby żadna lina nie miała prawa się splątać. Jaki jest na to sposób? Klarujemy szoty, fały na ósemkę.
A jest też kilka wskazów jak poradzić sobie z fałem gdy za szybko się luzuje, ale to już inny temat.
Bajka…
Wiatr się wydmuchał z tych 10 węzłów do aż 5 w porywach. To teraz czas na Code 0.
Sprawdzam wszystko jeszcze raz, prowadzenie brasów, takeline, fału genakera.
Wyciągam żagiel z żagielkoji, który jest ładnie sklarowany w swoim worze. Pełznę z nim na dziób. Mimo tego, że nie wieje, jachtem nie buja, to robię te wszystkie czynności tak, jakbym to robiła podczas najgorszej pogody. Wpinam się asekuracyjnymi linkami w lifelinę, w poręczówki, aby przy okazji zobaczyć, czy są one poprowadzone w sposób, który nie będzie mnie hamował, a przy okazji będę mieć odpowiedni zapas ruchu i jego swobodę.
Wszystko przygotowane, to wracamy za ster. Ustawiamy Skoczka na baksztagu i wybieram fał genakera. Powoli żagiel wyłania się z wora, wspina się wyżej i wyżej prawie pod sam wierzchołek masztu. Dobieramy jeszcze bras zawietrzny i w drogę. Żagiel zaczyna wypełniać się wiatrem, a Skoczek zaczyna  płynąć.
Pięknie, jest naprawdę pięknie. Liny poprowadzone tak jak trzeba, żagiel pracuje. Płyniemy tak kilka minut, dobierając i luzując co jakiś czas bras, aby zobaczyć optymalne jego ustawienie.
 
Płyniemy, ale przecież nie można tak w nieskończoność. Trzeba w końcu zrobić jakiś zwrot. I tu znowu cały rytuał przygotowań. Bras zawietrzny klarujemy na ósemkę, aby podczas luzowania nie miał prawa się splątać.
Dojeżdżając do kursu pełnego dobieram grota do diametralnej, to teraz czas na wybieranie brasu który był wcześniej nawietrzny.
Genaker zaczyna delikatnie przechodzić na drugą stronę, to teraz jednocześnie wybieram i luzuję wcześniej pracujący bras. Pierwsza próba nieudana, za wolno, a dodatkowo jak mało wieje, to wiatr, a może jego brak, też nie pomaga.
Żagiel owinął się nieznacznie na sztagu, na szczęście to nie tulipan, z którym później musiałabym walczyć, aby go odkręcić. No nic, trzeba powtórzyć manewr, czyli wracamy na wcześniejszy hals.
Nabieramy prędkości i powtarzamy czynność ze zwrotem, teraz jednak szybciej. Wyszedł. Jeden, drugi, trzeci… wszystkie późniejsze zwroty wyszły już tak jak powinny. Bez niespodzianek.
Trening treningiem, jednak czas wracać. Odpocząć, zastanowić się co trzeba jeszcze zrobić i przygotować. Z moją check listą na czele.
Check lista, to moja swego rodzaju pamięć zapasowa, na tradycyjnej kartce papieru, przyklejona w nawigacyjnej nierozłączną izolką.
Coś z niej wykreślam, bo jest już przygotowane.
Coś dopisuje, bo warto byłoby to mieć, albo inaczej zmienić to na swoją korzyść.
Z każdą godziną jest więcej pozycji skreślonych niż oczekujących na spełnienie w kolejce.
I tak mijały dni przed startem, przygotowania, treningi, które bardziej były moja żeglugą niż regatowym ściganiem się z samą sobą
Piątek, 14.IX.2018 (2 dni przed startem)
To już dzień oczekiwania. Na inspekcję i moje zaplecze brzegowe, które będzie dotrzymywać towarzystwa przed startem.
Inspekcja… Skoczek przeszedł ją z oceną pozytywną, czyli jesteśmy gotowi, nawet pod względem formalnym. Teraz tylko nerwowe oczekiwania niedzieli i zastanawianie się czy wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Zawsze są takie myśli, czy wszystko jest przygotowane, nawet jeżeli żegluga nie jest daleka, to gdzieś pozostaje ta nutka niepewności. Czy faktycznie wszystko zostało przygotowane właściwie.
Dzisiaj ciut też odchudziłam Skoczka o szpeje, skrzynki i inne szpargały, które podczas regat mi się nie przydadzą.
Cały czas przemyślenia, sprawdzanie prognozy pogody, przeliczenia.
Od dwóch tygodni sprawdzam prognozę pogody, a ten ostatni tydzień jest istną obsesją.
Co kilka godzin ściągam prognozy pogody i patrzę jak będzie wiało. Za każdym razem prognozy pogody pokazują inne wartości i kierunki wiatru. Istna paranoja. Raz widzę, że jest sens wzięcia genakera, a za kilka godzin jest wręcz odwrotnie.
Zwariować można, ale ten dzisiejszy dzień jest dniem podjęcia ostatecznej decyzji. Jaki zestaw żagli bierzemy ze sobą.
Wieczorem decyzja podjęta. Wyrzucam genakery i dzięki temu świadectwo ORC będzie minimalnie lepsze na korzyść Skoczka.
I co jeszcze przede mną w ten piątkowy wieczór? Jedzenie, zakupy, proza życia przed regatami, czyli non stop w biegu.
A wieczorem przyjechało moje zaplecze brzegowe Jacek, Agata, Michał, a jutro przyjeżdża też Beata. Mam fantastyczne zaplecze brzegowe. Zwariowane i które jest przy mnie, pomimo moich humorów
Sobota, 15.IX.2018 (1 dzień przed startem)
Poranek, bieganie, sprawdzanie, układanie po raz kolejny rzeczy na jachcie, sprawdzanie „n” raz wszystkiego. No cóż, co ja mogę innego robić jak jacht stoi w porcie i wypłynąć dzisiaj jeszcze nie mogę.
Czas na obiad, ale nogi już nerwowo tupią, czas wracać do miasteczka regatowego. Tam zaczyna się przecież już życie przed Bitwą.
Ja zawsze patrzę na to wszystko nieco z boku, nieśmiało rozmawiając z niektórymi, ale lubię tych ludzi. Naprawdę lubię tę atmosferę.
I w tym roku mam swój totem, który ma mi przynieść szczęśliwą żeglugę. (Artur dziękuję).
Wieczorem grill, pogaduchy kilkuminutowe o nowej regatówce, z człowiekiem, który naprawdę zna się na tym co robi…
Jeszcze film o Alexie. Facet z prawdziwymi jajami, wirtuoz regatowej żeglugi i marketingu. Coś pięknego, ale przyznam się szczerze, że nie miałam cierpliwości oglądać tego filmu w takim małym rozgardiaszu przed Bitwą.
Pójść spać, jak najszybciej pójść spać. Postarać wyspać się na zapas (jeżeli jest to w ogóle możliwe) i obudzić się już jutro. Jutro start…
Niedziela, 16.IX.2018 (Dzień startu, dzień 1)
Dzień startu i oczekiwania tej godziny jedynej słusznej w tym dniu godziny zero, 1200 LT.
Bitewna niedziela zawsze mi się kojarzy z jeszcze większym zamieszaniem niż inna, lądowa. Tylko śniadanie podczas tego dnia jest spokojne (i na dodatek morskie, jajecznica), wszystko inne jest pełne pośpiechu, no może tylko u mnie.
Dlatego też odwlekam zawsze moment wyjścia na brzeg, pomimo tego, że budzę się wcześniej niż powinnam, to staram się leżeć w koi i nie wychodzić z niej.
Chociaż z drugiej strony przeze mnie zostało poderwane już całe towarzystwo jachtowe przed ósmą. Obowiązkowy ostatni prysznic przed żeglugą, przecież na trasie nawet nie będę o prysznicu myśleć, bo niby jak i gdzie.
A później jajecznica, jeszcze na jachcie z zapleczem brzegowym, które już zaczyna dostrzegać moje podenerwowanie i ten pejczyk, którym zaczynam wszystko i wszystkich poganiać.
Czasu coraz mniej, a tu jeszcze odprawa, update pogodowy, ściągnięcie swojej prognozy pogody, czas dla paparazii. Wow, niczym gwiazdy. Zawsze uciekam przed tym, ale z drugiej strony jest to taki miły akcent doceniania nas jako Zawodników.
A później na wodę, szybciej, szybciej.
Oddać już cumy, wypłynąć, pożeglować.
Tam jest spokojnie, cicho, jest morze, wiatr i my, Skoczek i ja.
Czas w tych momentach się zatrzymuje, tak jakby zaciął się na ułamki sekund.
Rozmawiam z zapleczem brzegowym a cały czas analizuję, czy wszytko jest, czy wszytko mam, czy jest wszytko dopięte na ostatni guzik.
Taki mały trans w mojej głowie, a później już tylko morze i aż morze.

Poganiam Tomka z s/y Odyssey, bo przecież jest zacumowany do mnie, a ja chce już płynąć, postawić żagle i czekać na start. Tak jakby to wszystko miało mi pomóc w przekroczeniu o właściwym czasie linii startu.

Taaaaa.
Żagle staw…
Kurs na start i odwieczny mój rytuał…
Dla bezpiecznej, spokojnej żeglugi. Dla Neptuna… Poszła w wodę mieniąc się swym kolorytem jak mała wirującą rybka…
Wszystko poszło prawie tak jak zaplanowałam, tylko kto wyłączył wiatr? No kto? Jak długo mam tak stać i czekać?
Nawet do linii startu się nie przesunęłam, gdy wybiła godz. 1200 i Sędzia ogłosił start.
A ja tak sobie stoję i czekam na wiatr, wypatrując każdej zmarszczki, a do linii startu wieczność i odległa przestrzeń na wodzie.
Z tego wszystkiego, a raczej z tego mojego zasiedzenia się w jednym miejscu inni sobie pomału pożeglowali we właściwym kierunku a ja co, stoję, i kręcę się w miejscu.
Nawet jacht sędziowski s/y Hallelujah postanowił podpłynąć i nie czekać już na mnie. Mam przekroczyć linię startu pamiętając, aby boję bezpiecznej wody, która wyznacza jedną krawędź startu minąć lewą burtą.
Tak, pamiętam i przecież właśnie tam staramy się ze Skoczkiem dopłynąć, tylko tego nie widać…
Ostatecznie linię startu przecięliśmy gdzieś w granicach godziny 1300. Istne szaleństwo.
I co z tego, obserwuję każdą chmurkę, każdą zmarszczkę na wodzie i co, i cały czas mam wrażenie, że stoimy w miejscu.
Obrałam sobie na brzegu jakiś punkt charakterystyczny, żeby widzieć, czy się poruszamy. I tak most wantowy jest najpierw na trawersie nieznacznie za rufą, później przed dziobem i tak na zmianę.
Kurcze, jestem w jakimś matriksie, zacięła się czasoprzestrzeń. Co uda nam się wypracować, to zaraz to tracimy ze Skoczkiem.
Już zaczęłam podejrzewać, że siedzimy na jakiś sieciach, ale nie. Obeszłam cały jacht, sprawdziłam czy nic się nam do burty nie przypałętało i nas nie trzyma jakąś niewidzialną siłą. Nie, czysto, czyli to tylko, a może i aż flauta…
Flauta, stoję, czekam, obserwuje, luzuje, wybieram każdy podmuch dostrzegam. Żeby płynąć, zacząć płynąć, gonić innych.
Żeby nie zwariować trzeba myśli zająć też czymś innym, może śpiewem? Nieee, to mi nie wychodzi, pomimo tego że obok nikogo nie ma, nawet ja nie chce siebie słuchać.
Ale kogoś innego to już tak. Czas na muzykę, a przy niej też się ciut poruszamy. Chociaż ja będę się ruszać jak jacht przy tych mizernych podmuchach za bardzo nie chce.
Plan był jeden mieć coś do słuchania, gdy będzie postój na wodzie, żeby też nie zasnąć, rozbudzić się, umilić sobie żeglugę.
I te dźwięki też zostały dobrane, dla mnie wybrane i to jeszcze jak… Wzorowo…
Przyznam się, że nawet pomogło to nie zwariować w tych momentach, a i wiatr się ciut pobudził.
Płyniemy, nieśpiesznie płyniemy. Już coraz bardziej widać półwysep helski, słońce już też zaczyna zachodzić. Jest pięknie, delikatnie przesuwamy się do przodu, nawet mamy dobry kurs, zaczyna nad Gdynią zachodzić słońce skąpane w kolorach nieba.
To są te momenty, które nie potrafią się znudzić na morzu. Mogę w nie patrzeć i podziwiać piękno tego świata, tak jak blask gwiazd. Ale o gwiazdach nie teraz…
Płynę wzdłuż Półwyspu helskiego, na radio komunikaty, wywołania kontrolne i pierwsze informacje o awariach. Pierwsze jachty wycofują się z żeglugi. Najpierw s/y Ruth, później s/y Ocean 650, który po naprawieniu autopilota chce wrócić na trasę i tak też robi później.
To są te momenty, których nie chce się słuchać, a i tak nie wszystkie komunikaty później słyszę o kolejnych jednostkach wycofujących się z rywalizacji.
Słysząc informacje o problemach technicznych na innych jachtach, zaczynam spoglądać nieco podejrzliwie na Skoczka, czy będzie po mojej stronie i żeglować będzie bezawaryjnie, czy też uzna, że jednak chce wracać do portu?
To pytanie zawsze sobie zadaję, zawsze żeglując, nie ważne na jakim jachcie, ale muszę ufać przygotowaniom zarówno swoim jak również przygotowaniom osobom odpowiedzialnym za jacht.
Późną nocą jeszcze telefon kontrolny z brzegu od Rafała. A Ty żeglujesz czy kotwicę rzuciłaś. Tak, tak, tak. Uwielbiam tę lożę szyderców, która zostaje na brzegu i w ramach „aktywnej” żeglugi ze mną śledzą za pośrednictwem platformy Yellow Brick Tracking (YB).
SMSy o przyrównania Skoczka do „kutra rybackiego z zarzuconymi sieciami”, tylko potęgują moje chęci uduszenie co niektórych.

Poniedziałek, 17.IX.2018 (Dzień 2)
Poniedziałek to czas żeglugi, w końcu zaczęło wiać.
A jak już wieje i Czesław nie chcę trzymać kursu, to jest ten czas dla mnie. Niestety przy fali i wietrze baksztagowym Czesio sobie nie radzi, wywozi nas raz w jedną raz w drugą stronę, goniąc za jakimś wijącym się wężem morskim. Dlatego też biorę ster we własne ręce.
Zaczynają już ciut boleć. Mokra żegluga, bo co 10- ta fala wejdzie też na pokład, zmoczy też i mnie.
Pomimo zmęczenia, adrenalina od startu jeszcze ciut trzyma, ale drzemka też musi być, 15 min. Niestety na takim kursie oddalającym się od Gotlandii, aby Czesław dał sobie spokojnie radę i nas nie wywiózł, nie zrobił niekontrolowanej rufy.
Później znowu za ster, ręce mocno zaciśnięte na rumplu, pośladki już bolą od siedzenia, dłonie ciut zmarznięte i do tego pomarszczone od wody. Niczym starowinka, ale w duszy żar dziecka.
Ten dzień był intensywny, żegluga brawurowa. Nawet na zjazdach z falą Skoczek nabierał prędkość 10 węzłów.
Jakoś albo adrenalina, albo zapomniana już fala bałtycka sprawiła, że nie miałam apetytu, żołądek też jakoś dziwnie reagował. Coś mi tam wiercił w brzuchu. Co zjem, a prawie nic przecież nie jem to chce wyrzucić to ze środka.
Wraz ze zbliżającą się północą i początkiem nowego dnia, wiatr słabnie.
Tym samym jest to czas dla Czesława, aby mnie ciut dłużej zastąpił za sterem, tak abym ja mogła teraz wypić coś ciepłego i bardziej kalorycznego.
Wybór padł na kisiel, zawsze dłużej zostanie w żołądku i dodatkowo też od środka mnie rozgrzeje.
Powłóczę się trochę po jachcie, posprawdzam czy wszystko jest w należytym porządku zarówno pod pokładem jak i na pokładzie. Podświetlę latarką żagle, żeby sprawdzić czy pracują tak jak powinny.
Zejdę pod pokład, aby poukładać to co, podczas wcześniejszej żeglugi na przechyłach pospadało z koi.
I tak na zmianę żegluga i sprawdzanie co się dzieje, a od czasu do czasu, w każdym nadarzającym się momencie drzemka. Dla niektórych 15 minut to coś, co nic nie znaczy, dla mnie te drzemki są na wagę złota.
Poniedziałek mnie zmęczył i to chyba jest ten pierwszy kryzys z kończącym się dniem.

Wtorek, 18.IX.2018 (Dzień 3)
Zbliżamy się do Gotlandii, wiatr to słabnie, to później nabiera mocy, ale od samego poranka wiatru jest jak na lekarstwo.
Jeszcze do tego kompletnie od rufy. Nie czekając długo wraz ze wschodem słońca postanawiam popracować trochę bardziej i ustawić Skoczka na motyla.
I udało się, nie ma żadnych odkrętek wiatru, fala tez jest niewielka, to można sobie pozwolić na ustawienie żagli na motyla.
Jeszcze zabezpieczę grota kontraszotem, aby mi nie przeleciał i wzmocnię drugie skrzydło motyla (fok) bosakiem, zrobię sobie wytyk. A z tej czystej radości strzelę fotkę, pochwalę się na FB i dostanę punkty karne. Ooooo, taaaak, ale i tak było to warte, mojego uśmiechu Chociaż uśmiech później został zastąpiony jeszcze większym popukaniem się w głowę, z wiadomością, że gdybym miała o jedną karę mniej, to w klasyfikacji ORC, byłam na drugim miejscu. Oczywiście na drugim miejscu od końca. A to psikus losu…
Wtorkowy dzień to tak naprawdę wspinanie się w górę, aby dotrzeć w końcu do tego punktu zwrotnego (boja kardynalna północna – Salvorev). Udaje się połączyć z siecią, widzę na YB, że w zasięgu jest inna jednostka s/y Facil. Teraz plan jest jeden, nie tracić wysokości, prędkości, a przy silniejszym wietrze uda się spokojnie dojść bliżej, i tym samym nie zakończymy tych regat na samym końcu.
Wspinam się po zachodnim wybrzeżu Gotlandii, które w tym momencie wydaje się nieskończonością.
Płynąc i robiąc przy tym jak najmniej zwrotów. Wybieram hals, ten dzięki któremu nabieramy wysokości, niż ją tracimy.
Niby 5 mil do boi zwrotnej, a znów mam wrażenie jakby zatrzymał się czas. Jeszcze wyprzedza mnie dodatkowo motorowiec, wypasiony jacht motorowy z JaśniePanem, którego nie interesuje teraz wiatr ani to czy zdąży na zamknięcie linii mety. On sobie płynie, nie zważając na wiatr…
Minuty mijają, mile do kardynałki się skracają, już ją widzę, jeszcze jest przede mną i nawet się nie oddala.
Kilka minut po 19-tej. W końcu jest. Mamy ją, teraz tylko bezpiecznie w dół z górki na pazurki, bezpiecznie…
Sprawdzam jeszcze prognozę pogody, sprawdzam jak najlepiej ugryźć powrót do Górek. Jaki obrać kurs, aby być jak najszybciej z powrotem.
Płyniemy dalej, już na południe, no może bardziej na południowy wschód. Żegluga powrotna zapowiada się niestety w mordę, halsówka i obserwacja każdej odkrętki wiatru.
Końcówka nie będzie nudna.
Środa, 19.IX.2018 (Dzień 4)
Żeglujemy nocą, to przecież nie pierwsza noc na morzu. Pamiętamy o tym, że jest szansa na żeglugę i rywalizację.
I tak po kilku godzinach żeglugi robię zwrot, widząc w oddali zbliżający się statek. Płyniemy dalej lewym halsem, zbliżając się do Gotlandii, później kolejny zwrot to już ten właściwy hals prawy, którym zbliżam się do Polski, a nie do Szwecji.
Zamysł był jeden płynąć tym prawym halsem tak długo jak się da, nabierając wysokości a przy tym nie idąc zbytnio, zbyt daleko na wschód.
I gdzie ten plan zawiódł?
Co poszło nie tak?
Wszystko było sprawdzone, kurs ustalony, a tutaj po drodze nieoczekiwane spotkanie bliskiego stopnia z s/y Ocean 650. “Ku**a i po co, i dlaczego, jak to jest możliwe?!”
Sprawdzone było wszystko, światła były niesione, ja widziałam w oddali tylko światła innych większych jednostek, w pobliżu mnie, nie widziałam żadnych innych świateł. Czy faktycznie jest ta gorsza widoczność i ona zamgliła to co było bliżej nas?
Traf chciał, że w zasięgu mojej żeglugi był s/y Ocean 650 z Maćkiem na pokładzie, a i odwrotnie w zasięgu żeglugi s/y Ocean 650 byłam ja (s/y Double Scotch).
I ten traf też chciał, że się dwa jachty spotkały na swoich kursach (gdzieś po godz. 0300), w dosłownym słowa znaczeniu spotkali i klepnęli.
Tak, że to klepnięcie doprowadziło do wycofania się Maćka z żeglugi a Skoczkowi połamało kosz dziobowy i powyginało m.in. też relingii. O stratach nie ma co tutaj pisać.
Zdarzyło się. Cholera, pierwszy raz w życiu miałam stłuczkę na morzu…
I że jak, nie widzieliście się?
Tak, pomimo tego, że byliśmy oboje na pokładzie i braliśmy aktywny udział w żegludze, sterowaniu, tak nie widzieliśmy się… Koniec tematu.
Najważniejsze, że nic się Maćkowi nie stało i tez mi.
Szybki rachunek co trzeba jeszcze zrobić, jak zabezpieczyć jachty. Krótka wymiana słów przez radio VHF. Informacja o zaistniałej sytuacji idzie dalej ode mnie do najbliższych jachtów osłonowych (s/y Fujimo i s/y Brązowa Atena), jak również do Organizatorów.
Z uwagi na bezpieczeństwo kieruje się w naszą stronę s/y Brązowa Atena, aby asystować Maćkowi na podejściu do mariny w Farosundzie, ja do czasu przypłynięcia osłonówki krążę wokół Maćka jak sęp.
Tak się właśnie czuję… Może lepiej zabrzmi jak orzeł. Nieważne, najważniejsze i najbardziej dołujące jest to, że musi zrezygnować z dalszej żeglugi. A ja jedyne co mogę teraz zrobić, to asystować mu do momentu przypłynięcia jachtu osłonowego.
Upewniam się co kilkadziesiąt minut przez radio czy z Maćkiem wszystko w porządku, ale rozmowa się niespecjalnie klei. Wcale się nie dziwię, mi do śmiechu też nie jest…
Po kilku godzinach przypływa s/y Brązowa Atena, jest w zasięgu wzroku Maćka, na około 1 milę od niego. Dziękuje chłopakom z Ateny, że są a i Maćkowi jeszcze mówię jedno słowo…
O godzinie 0820 wracam ze Skoczkiem na trasę, żegluję dalej.
Analizując cały czas co się wydarzyło.
Sprawdzając teraz w promieniach porannego słońca jeszcze raz Skoczka, czy czegoś nie przeoczyłam, czy wszystko z nim w porządku, czy nie ucierpiał bardziej, a ja tego wcześniej nie zauważyłam.
Na szczęście mogę bezpiecznie żeglować dalej, tylko będę musiała wykombinować po drodze jak bęben od rolera foka oswobodzić. Niestety wraz ze złamanym i powyginanym koszem dziobowym, zblokował on zakres jego ruchu.
Trzeba zacisnąć zęby i nie rozpamiętywać tego co się wydarzyło, teraz trzeba skupić się na tym co jest, na żegludze, tak aby nie było już więcej nieprzewidzianych i niezaplanowanych niespodzianek.
Skoczek idzie na zmianę z prędkością 6, 4 ,5 węzłów. Wiatr wieczorem zaczyna wygasać, zaczyna kręcić i znalezienie dogodnego halsu, takiego na którym mamy zarówno prędkość jak również właściwy kurs, zaczyna być problemem. Nie ma złotego środka w tej całej żegludze, raz się cofam, raz płynę we właściwym kierunku.
Czwartek, 20.IX.2018 (Dzień 5)
Żegluga, zwroty, zmieniający się wiatr cały czas.
A przy tym wszystkim proza życia na jachcie, coś trzeba zjeść, a co tam czekolada dzisiaj może być na śniadanie, a na drugie kabanos zagryziony kolejną czekoladą. Obiadowe menu to flaczki, a na podwieczorek lizak. To wszystko zapijam na zmianę colą i wodą. Ta dieta mnie zabije podczas tej żeglugi
O odpoczynku też nie mogę zapominać. Na zmianę drzemki 15, 10 minutowe. I tak jak było to wcześniej na zmianę w kokpicie, a jak jest chłodniej to pod pokładem. Po każdej drzemce wystawiam głowę jak surykatka, sprawdzając czy wszystko jest w należytym porządku.
Wieczorem czeka na mnie zachód słońca, a z nim wiatr coraz bardziej słabnie. Nawet pająk wyszedł na wieczorny obchód po relingach i postanowił w tych spokojnych warunkach pieczołowicie zapleść swoją sieć.
Przyglądam się temu jak to robi, jest przy tym bardzo dokładny. Nawet delikatny podmuch wiatru, nie zaburza mu nici, które jedną po drugiej łączy ze sobą, tworząc piękną kompozycję. Kto wie, może jak tak się zapędzi w tej swojej przędzy, to może stworzy mi żagiel, który poniesie mnie szybciej do celu.
Takie przemyślenia wieczorne, z uśmiechem na twarzy.
Żeby nie zasnąć i być cały czas na standby postanawiam włączyć coś dla ucha. Tym razem bajka na wieczór w wykonaniu mojego ulubionego głosu. Wieczorynka na dziś to, „Przygody Filonka Bezogonka”, a co tam, przecież nie będę kryminałów na morzu słuchać, bo ze strachu jeszcze w paranoję wpadnę
Jednym słowem pracowita noc, szukanie wiatru i wykorzystywanie każdego podmuchu. Dopiero bliżej północy zaczęło się rozwiewać, ale kierunek wiatru cały czas bez zmian. Uparta końcówka morskiej żeglugi, cały czas pod wiatr.

Piątek, 21.IX.2018 (Dzień 6)
Już coraz bliżej, ale jednak cały czas daleko do celu. Wydaje się, że 50 mil to nie tak dużo, ale pod wiatr ten dystans znacząco się wydłuża.
Komunikaty kontrolne. Brązowa codziennie mnie wywołuje, nawet co kilka godzin, ale nie każda moja odpowiedź jest słyszana. Na szczęście wiedzą, że u mnie jest wszystko ok.
W przeciwieństwie do innej jednostki. I tak o poranku zostałam poproszona, aby sprawdzić, co się dzieje z s/y Unique. Komunikat jest dla mnie bardzo czytelny, jesteś najbliżej, nie ma z człowiekiem kontaktu od kilku godzin, na YB widać, że jacht dryfuje.
Nie myśląc długo, proszę o ostatnią pozycję jednostki. Sprawdzam na mapie, robię zwrot i płynę w jej kierunku. Biorąc pod uwagę kierunek wiatru, zdaję sobie sprawę, że może być nieznacznie w innym miejscu, ale wyminąć jej nie wyminę.
I tak na dystansie 3 mil widzę jacht, zaczynam do niego się zbliżać.
Co moje oczy ujrzały? Jacht s/y Unique, na którego pokładzie nikogo nie ma, jacht stoi pod wiatr, fok majta się w lewo i prawo, grot jest w trzech miejscach powyrywany z likszpary, dodatkowo słychać „pikanie” autopilota, który alarmem dźwiękowym, informuje, że zszedł z kursu, ale nie może tego kursu dalej utrzymać.
Dla mnie jeden wielki rozgardiasz i nieład.
Wywołuję przez radio jednostkę „U”. Wywołanie powtarzam. Nie mam odpowiedzi zwrotnej.
Podpływam jeszcze bliżej na odległość 3 metrów od rufy. Krzyczę imię osoby, która powinna być na jachcie, krzyczę nazwę jachtu i tak non stop na zmianę. Wydzieram się. Może jest pod pokładem, śpi?
Wydzieram się cały czas, wydzieram się. Chyba w życiu jeszcze nigdy tak głośno nie krzyczałam. Cały czas krążę wokół jachtu, krążę tak minimum 10 minut.
Nikt się nie odzywa, nikt nie wychodzi.
Informuję jacht osłonowy s/y Brązową Atenę, że nie ma nikogo na pokładzie, że nie mam też z nikim kontaktu.
Czas poinformować o zaistniałej sytuacji organizatora, Brązowa przekazuje informacje.
Cały czas krążę, wydzieram się, drę się na całe gardło. Chyba teraz dla uspokojenia głowy i zagłuszenia własnych myśli co mogło się na jachcie stać.
W głębi siebie, mówię sobie jedno, Bitwa nie może się tak zakończyć, Bitwa nie…
A jak rozgrywa się dalej sytuacja z jachtem „U”? W przeciągu pół godziny nadlatuje helikopter. Ja w tym czasie przygotowałam już pławkę dymną, może się przyda, sama zaś ze Skoczkiem usunęłam się na bezpieczną odległość, żeby nie przeszkadzać ratownikom SARu.
Helikopter SAR’u zawisł nad jachtem, a później odleciał i co dalej? Co postanowili, może coś zobaczyli?
Odlecieli, ale za kilka minut widzę w oddali s/y Brązową Atenę i jednostkę na wodzie SAR’u, która zmierza w naszym kierunku.
Łukasz, kapitan z Brązowej Ateny sugeruje, że mogę już płynąć dalej, jestem w końcu sama po kilku dniach żeglugi, to o własne bezpieczeństwo i szybki powrót muszę zadbać.
Proszę ich jednak, żeby na bieżąco mnie informowali co się dzieje.
Wróciłam po raz drugi na trasę, obrałam kurs na metę, no może nie tak w linii prostej, ale zamysł taki był.
Żeglować już w kierunku mety, przecież dużo już nie zostało, a te dwie przerwy oddaliły mnie czasowo od upragnionej mety.
Podczas tej żeglugi słyszę komunikat z jachtu „U”. Czy mi się coś przesłyszało? Czy ja dobrze usłyszałam? Jest człowiek, jest pod pokładem. Poczekam do brzegu, aby usłyszeć co się wydarzyło, ale słyszę strzępy rozmowy, wymiany zdań i temat snu…
Moja odpowiedź jest jedna: „Ku**a jak można tak spać na jachcie, w takim rozgardiaszu!!!”
Płynę jednak dalej.

Gdzieś na dystansie 25 mil w linii prostej od mety słyszę inny dźwięk na jachcie. Rozglądam się i dostrzegam, że na pokładzie dziobowym babystag jest luźny. Włączam Czesława, wpinam się w lifeline i przemieszczam się na dziób. Może tylko na ściągaczu się rozkręcił? Niestety nie, podnoszę głowę do góry i widzę trzy ogniwa stalówki, która się rozkręciła. Baby już kompletnie nie spełnia swojego zadania.
Podaję tę informację do jachtu osłonowego, sama zaś zabieram się do refowania grota. Odciążyć ciut maszt i napór żagla na maszt, tym bardziej, że zapowiedzi pogody są jednoznaczne. Wiatr ma tężeć, a z uszkodzonym babysztagiem nie ma co szarżować.
Wracam do Czesława, na chwilę go zwalniam. Przyglądam się jak pracuje maszt, próbuję włączyć ponownie Czesława, a tutaj nic. Czesław nie chce współpracować. Widocznie stwierdził podobnie co ja przed żeglugą, że mamy wróci do portu we czwartek, a mamy piątek. To w takim razie teraz radź sobie sama. O tak…
No nic długo nie myśląc przygotowuję zastępstwo dla Czesia.
Wokół rumpla owijam szot foka, który dalej mocuje na knadze na burcie, naprężam układ liny i puszczam rumpel steru.
Działa, jak to dobrze, że jacht jest taki dzielny i samosterowność to dla niego coś na porządku dziennym.
To teraz powrót na dziób. Tam przymocowuje w miejscu mocowania baby w pokładzie dwa dodatkowe fały. Jeden od genakera, który idzie od topu masztu, drugi zaś od foka sztormowego, który jest na wysokości uszkodzonego babysztagu.
Wracam do kokpitu i obie liny wybieram na blachę, knaguję. Praca zakończona.
Maszt wzmocniony, ale rozważnie cały czas musze żeglować.
Płynę dalej, zmieniając kurs na Półwysep helski, tam będzie ciut mniejsza fala, a i wysokości nabiorę. Tutaj przejmuję nade mną opiekę drugi jacht osłonowy s/y Estrella. Czuję się jak jakiś VIP najpierw s/y Brązowa Atena w moim zasięgu, teraz s/y Estrella depcze mi po piętach, płynąc prawie na wyciągnięcie ręki.
Co czasami mnie dosyć irytowało, obawiając się o kolejne bliskie spotkanie i brak możliwości wykonania manewru w tym momencie co chciałam.
Swoją drogą na YB wyglądało to z pewnością tak jakby mnie ktoś za rękę prowadził do mety. Na szczęście tak nie było, a i czasem tej ręce chciałam dać po łapach, żeby dali mi więcej przestrzeni i oddechu…
Żegluga się przedłuża, a wiatr raz tężeje do 24 węzłów, później już słabnie do 15 węzłów.
Mijając na trawersie Hel dostaję informację od Krzysztofa kapitana s/y Estrella, że w porcie Północnym w Gdańsku podmuchy są o sile 8B i zapowiadają też 10B.
Końcówka Bitwy nie będzie łatwa, cały czas morze buduje coraz większe napięcie i dyktuje mi ciut większe warunki.
W pamięci mam roler foka, który jest zblokowany przez kosz dziobowy.
Nie może to tak być, plan awaryjnego zrzucania żagla który miałam opracowany, nie zadziała do końca przy szkwałach tak gwałtownych, dodatkowo jak już będę w zasięgu mety dzień zamieni się w ciemny wieczór, co będzie też kolejną niedogodnością.
Coś muszę z tym zrobić. Wiję znowu pajęczą sieć na rumplu, tworząc zapasowego Czesława.
Sama idę na dziób z młotkiem.
Tak, tak nic na siłę wszystko młotkiem.
Brakuje mi tylko drugiego punktu podparcia, aby odgiąć ten wygięty kosz.
Starania, ekwilibrystyka i udało się minimalnie kosz odgiąć, na tyle aby z lekkim oporem roler pracował. I to była dobra operacja, o której słuszności przekonałam się już na finiszu.
Zatoka Gdańska w ciemności wygląda obłędnie, a przez mnogość świateł nawigacyjnych już przy Gdańsku można wpaść w niemały obłęd.
Czerwone, zielone, migające, stałe, jedno, drugie, trzecie, dziesiąte, a jeszcze dochodzą do tego światła miasta, światła z Portu Północnego. Istne Las Vegas na wodzie. A gdzie jest moje upragnione światło?
Pława bezpiecznej wody ze światłem Mo(A) białe światło dające sygnał: krótki, długi. Jeszcze mam do niego 5 mil.
Jeszcze 3 mile, cały czas robię zwroty, aby nabrać odpowiedniej wysokości i dodatkowo zbliżyć się do celu.
Celu, który muszę minąć lewą burtą. Jacht osłonowy blisko mnie. Za blisko. Na szczęście po mojej prośbie, dali mi więcej miejsca na oddech.
Coraz bliżej, już prawie. Na prawym trawersie Port Północny i strzał, szybki i gwałtowny.
30 węzłów na wiatromierzu. Wywozi nas ze Skoczkiem na tym wietrze w kierunku Portu Północnego. Nie myślę tylko działam. Luz na grocie, luz na foku. Skoczek cały czas w przechyle idzie nie w tym kierunku co trzeba, skręca w prawą stronę, a po tej stronie jest zaraz ogromna ściana falochronu.
To nie może się tak skończyć.
Biorę fał rolera foka. Ciągnę, ciągnę, pomóż mi troszkę Skoczku, jeszcze troszkę już przecież jesteśmy prawie w domu.
Jest zrolowany. Szkwał minął, Skoczek się wyprostował na stępce. Szkwał minął, ale emocje cały czas są…
Nie ma że boli nawet jak przyszedł podmuch 30 w i nas wywiozło, to była tylko akcja i reakcja, brak zbędnego myślenia trzeba było działać, wyprowadzić Skoczka z przechyłu.
Ale lewa noga w tym afekcie dostała jakiegoś strzału, przeszedł do niej impuls, który już jej spokój zaburzył.
I pierwszy raz w życiu zaczęła rytmicznie drgać, drgała aż do oddania cum. Ostatnia emocja, która tym razem zobrazowana była już fizycznym pędem.
Godzina 2105 to ta godzina kiedy mijam lewą burtą trawers boi.
Zakończyłam Bitwę, zakończyłam ją po raz kolejny W tym roku z przygodami, ale jest zakończona.
Teraz tylko jeszcze bezpiecznie do portu muszę wpłynąć.
Chcę włączyć silnik, a tutaj ani drgnie. Pięknie. Zrzucanie grota przy 22 węzłach też nie należy do najprzyjemniejszych tym bardziej, że Skoczek bez prędkości manewrowej nie chce mi się ustawić dziobem do linii wiatru.
Wołam Krzysztofa s/y Estrella i proszę o hol. Zaraz podpłyną i mi go podadzą. Ja w międzyczasie klaruję grota, tak na szybko, żeby nie tworzył oporów.
Podpływają, jeden rzut i mam już hol, który knaguję na dziobie.
Teraz grzecznie za nimi do portu. Wiatr wieje, woda też nabrała swojej prędkości za główkami Górek i tak płynę za osłonowym jachtem na sznurku, jak na smyczy. Wieje mocno i płyniemy szybko ponad 7 węzłów. Na dziobie osłony pracuje tylko zarefowany fok. Czyżby te prędkości tylko na samym małym foczku?

Wow.

Już na wysokości Mariny Przełom Skoczka pętają na krótki hol do burty jachtu osłonowego, wpływamy, a tam już na mnie czekają.

Na lądzie, odebrane cumy, zabezpieczenia Skoczka przy nabrzeżu. Krystian odbiera cumy, Piotr i panowie z s/y Estrellii też przechodzą na Skoczka i pomagają nas przycumować (dziękuję za pomoc)

Wychodzę na ląd, jak kosmonauta w całym rynsztunku. Chyba zmęczona, ale tego póki co nie czuję. Adrenalina buzuje, krąży i pulsuje. Jedno co mi się wymsknęło. To, że mogę się umyć i płynąć dalej. Tak wiem, przepraszam, już się puknęłam w głowę. Grzecznie wracam na ląd

Uściski od Beaty, ona ma cierpliwość do mnie, zawsze czeka na mecie, to już czwarty raz. Jest od samego początku, mojej Bitwy. Dzisiaj była z obiadem, pysznym zamówionym i wskazanym przez mojego Jacka. Schabowy, ziemniaczki, mizeria. Pyychaaaa :)
Do tego trunek od Beaty i prosecco od Krystiana (Organizatora).

Czyli to co lubię najbardziej, ale myśli moje są gdzieś indziej.
Patrzę ponownie na Skoczka i dziękuję mu w myślach, później wypowiadam też głośno do niego wielokrotnie te słowa. Dziękuję, dziękuję, że pozwoliłeś mi bezpiecznie z Tobą żeglować i też przepraszam, że został złamany Tobie nos ;)
Pomyleniec ze mnie? Może i tak. Żeglarze to nie są normalni ludzie. A żeglarze żeglujący solo to już inny rozdział…
Teraz czas na prysznic. W takich momentach najbardziej docenia się prysznic, a później spać, jeszcze sen zagryzę kotletem.
Później jeszcze obudzę się samoczynnie i ponownie zagryzę sen kotletem.
Organizm już przyzwyczajony do drzemek do małej ilości jedzenia, to tylko zaznaczy swoja obecność nawet już na ladzie przez sen, że teraz trzeba zacząć odbudowywać masę, straconą podczas żeglugi.
Morze było łaskawe, Neptun był przychylny do mojej żeglugi, Skoczek (s/y Double Scotch) był właściwie przygotowany.
Dlatego też mamy sukces. Bezpiecznie wystartowaliśmy i bezpiecznie dopłynęliśmy do mety, regulaminowo. Już 2 -gi raz :)
Słów kilka dla Was, którzy byliście:
Organizatorom Krystianowi i Radkowi za Bitwę.
Brożce, za świetną koordynację miasteczka regatowego i kontakt na trasie.
Aniołom, w szczególności s/y Brązowa Atena, s/y Estrella za czujne oko na trasie.
Właścicielom s/y Double Scotch za Skoczka.
Jackowi za cierpliwość…
Agacie, Beacie, Michałowi za towarzyszenie podczas startu i naładowanie mnie pozytywną energią.
Arturowi, za mój już drugi totem. Tym razem się nie przewrócił, to dopłynęłam regulaminowo na metę.
Tomkowi za wyjątkową playlistę…
Dziękuję Wam wszystkim za wsparcie i wszystkie trzymane kciuki.
© Aleksandra B. Emche
(pełna relacja ze zdjęciami na moim Facebook’u: Futurum Sailing)