Moja Bitwa o Gotland 2019 – czyli szybka i dynamiczna żegluga z wiatrem na 5 plus.
Zaczynając opowiadanie o mojej Bitwie, warto wspomnieć o przygotowaniach od strony lądowej.
Tak naprawdę do końca nie wiedziałam czy wystartuję w regatach, pomimo tego, że swoje zgłoszenie wysłałam już w pierwszych dniach otwarcia listy startowej. Czekałam do ostatniego momentu z decyzją czy powinnam po raz kolejny wystartować.
Jednak gdzieś w głowie cały czas przyświecał jeden cel. Wystartować i mieć masę radości z tego, że jestem na morzu, że robię to co lubię i czuć tę adrenalinę, która mobilizuje.
A jak to wyglądało przed startem?
Istotnym punktem przygotowań jaki mnie czekał to formalne załatwienie Mokotowi zaświadczenia, że możemy płynąć razem, bez nikogo więcej.
Niby prosta rzecz, ale w tym wszystkim byłam tak zapobiegliwa, że telefony do PRSu i UM rozpoczęłam już na kilka miesięcy przed startem.
Tak naprawdę to chyba mieli mnie już pomału dosyć, ale wysłuchali, pomogli i mogliśmy ostatecznie umówić się na inspekcję, która odbyła się 2 tyg przed startem.
Przeszliśmy ją pozytywnie i dzięki temu dostaliśmy zgodę żeglugi tylko we dwoje.
Od momentu przyjazdu do Górek Zachodnich, do Mariny Przełom pochłonęły mnie przygotowania. Te kilka dni przed regatami stają się takim moim własnym małym wariactwem pracy na jachcie.
Podczas których jestem niesamowicie skupiona i wyłączona na inne wiadomości oraz emocje, które nie są związane z morzem.
Jednym słowem skupienie i bieganina, jak również odpoczynek, który przeplatany jest przerzucaniem żeglarskich szpargałów z jednego miejsca w drugie. W sumie czasami jest to taka syzyfowa praca, ale szczerze powiem, że gdy ciało jest zmęczone to i umysł od razu inaczej zaczyna pracować.
Wiele osób mogłoby się zapytać, co Ty chcesz przygotowywać skoro znasz ten jacht i na nim pływasz?
A jednak zawsze się coś znajdzie.
Już wcześniej wiedziałam, że jak nie powieje, to Mokotów będzie stać w miejscu.Dlatego też zadbałam o to, aby jacht dostał nowe większe skrzydło, które uniesie go na najsłabszych podmuchach. Był to genaker 120 mkw. Dodatkowo miałam też mniejszego genakera. Pożyczonego od znajomego, na którym pływałam na Mokowie podczas treningów. Jednak na kilka dni przed regatami właściciel żagla podarł go na innych regatach (Darku dziękuję za pożyczenie genakera chociaż na treningi 😉).
Wszystkie liny, które normalnie z nami nie żeglują poprowadziłam od nowa, brasy, tackline.
I tutaj przydały się wcześniejsze lekcje podczas treningów na genakerze. Miło jest wejść w ten swój własny rytuał…
Jak na złość ostatecznie wyruszyliśmy tylko z jednym genakerem i to z tym gigantem, który podczas tych regat i tak nie wynurzył żadnego rogu z wora. Summa summarum zdawałam sobie z tego sprawę, że będą małe szanse na żeglugę genakerową, ale analizując meteo wiedziałam też, że na N od Gotlandii uformuje się strefa ciszy, w której lekki żagiel o dużej powierzchni może okazać się strzałem w dziesiątkę.
Przygotowania, to również wnikliwe oglądanie i przeglądanie meteo z każdej strony. Jak również analizowanie i ustalanie strategii żeglugi w oparciu o zapowiadane warunki na morzu.
3 dni przed startem to przyspieszanie przeze mnie własnych kroków, aby nadrobić i zrealizować wszystkie punkty, które skrupulatnie wcześniej zostały zapisane na liście kontrolnej, a następnie z namaszczeniem punkt po punkcie z niej wykreślane.
Ze spraw lądowych zrobiłam zakupy, ugotowałam sobie pyszne chili con carne, które miało mnie żywić podczas żeglugi. A które tak naprawdę nie zostało zjedzone.
I sama zastanawiam się dlaczego? Chyba za bardzo organizm się skupił na żegludze i nie sygnalizował potrzeby jedzenia, ani picia. Pod względem żywieniowym te regaty wyjątkowo mogę uznać za postne 😊
Piątek, 13.09.2019 (2 dni do startu)
Piątek przed regatami, to początek inspekcji na jachtach..
Przeszliśmy ją pomyślnie, co oznaczało, że możemy już startować. Tylko trzeba było jeszcze poczekać na niedzielne południe, dzień startu.
Wieczór to rozmowy z Wojownikami, którzy przybyli do wioski regatowej. Integracja, śmiechy i rozmowy, ale cały czas mam wrażenie, że było to wszystko przysłonięte lekkim podenerwowaniem o warunki, które czekają nas na morzu.
U mnie piątkowy wieczór był radosny. Zaplecze brzegowe nie zawiodło i dopingowało już od wczesnych godzin wieczornych. Agata jak zwykle rozweselała, a Michał „Poziomka” przy tym wszystkim starał się ją utemperować, aby znowu nie zaczęła penetrować opuszczonych jachtów 😉
Taka moja zgrana gromadka, która bardzo fajnie dopełnia się przed startem w Bitwie.
Sobota, 14.09.2019 (1 dzień do startu)
W sobotnie przed południe zapewniłam mojej obsadzie małą siłownie i rozruch fizyczny, organizując wciąganie mnie na maszt. Co niektórzy przeklinali z dołu, ale dzięki temu mogłam sprawdzić cały takielunek..
Po południu życie w miasteczku regatowym zaczęło już naprawdę nabierać tempa. Ostatnie inspekcje na jachtach, odbieranie pakietów startowych, trakerów (dzięki którym jesteśmy zawsze widoczni dla śledzących nas przed komputerami) jak również odprawa kapitanów.
To ten punkt wieczoru stał się najbardziej wyczekiwanym momentem tego dnia. Organizator regat, Krystian w konkretny sposób bez mrugnięcia okiem powtórzył nam prognozę pogody, którą każdy już doskonale znał.
Regaty nie zostały odwołane, a regularny wiatr powyżej 7 B i szkwały 9 – 10 B nie będą rutynową żeglugą z Górek na Hel.
Słuchając prognozy, później jeszcze uaktualniając sobie meteo na komputerze, cały czas analizowałam, czy wszystko mam przygotowane. Przy takich zapowiedziach wiatrowych nie było mowy o zaniedbaniu.
Głos rozsądku cały czas mówił i przypominał o tym, że zawsze można się wycofać.
Niczego nie muszę przecież udowadniać. Poza tym nie darowałabym sobie, gdyby podczas tego startu ucierpiał jacht, a przecież samobójcą też nie jestem.
Niby wszystko sprawdzone, przygotowane, ale na morzu nigdy nie wiadomo, czy coś nie pęknie, przestanie działać w najmniej oczekiwanym momencie.
Dla mnie godzina 2100 to już czas pójścia spać. Odpoczynek, który miał dać ukojenie przed podróżą i zregenerować ciało, i umysł przed tym na co czekam każdego roku.
Niedziela, (15.09.2019, dzień startu)
Ostanie uściski, zdjęcia i wywiady. Czyli na krótką chwilę stajemy się gwiazdami 😊 Dla mnie jest to punkt programu, przed którym najchętniej bym uciekła.
Ubieram się w najbardziej wygodne ubrania, sztormiak i moje pneumatyki, z którymi przez najbliższe 3 dni mało kiedy będę się rozstawać.
Wypłynięcie z mariny w kierunku linii startu, to czas w którym jeszcze wszystko analizuję. O własnym rytuale też nie zapominam i mały błysk wędruje w toń wody, dając szansę spojrzeć Neptunowi na nas przychylnym okiem.
1200 LT Start.
Tradycyjnie start mi nie wyszedł.
Żeglujemy, z prędkością około 5 węzłów i zostajemy z każdą upływającą minutą na prawie samym końcu.
Żegluga do Półwyspu helskiego to była rozmowa z jachtem i też sama ze sobą.
Pierwsze kilkadziesiąt mil pozostawionych za rufą, to przepracowywanie tego jak żegluga będzie wyglądać w zapowiadanych warunkach. To analiza i obserwacja jachtu, jak reaguje,na wiatr i fale.
Musiałam jeszcze raz ułożyć sobie w głowie to, że ma być przede wszystkim bezpiecznie (to jest moja główna zasada podczas każdej żeglugi), ale też nie musi być ona powolna, nie przy tych prognozach pogody.
Wiedziałam, że mamy szansę płynąć w czołówce, tylko musiałam odważyć się jeszcze bardziej zaufać sobie i pozwolić Mokotowi, rozwinąć ciut bardziej własne silne skrzydła.
I wszystko zaczęło ładnie się zazębiać, przesuwając cały mechanizm w kierunku dopracowanego duetu, który lubił być na morzu i wspólnie żeglować.
Wyciągnięcie każdego centymetra kwadratowego żagla było przemyślane. Obserwując cały czas jak Mokotów idzie pod żaglami, czy się nie męczy, czy za bardzo nie wchodzi w wodę. I przede wszystkim pamiętając też o tym, żeby nie przedobrzyć, bo jak coś pęknie, strzeli, to będę wtedy walczyć, a przy takich zapowiedziach pogody, walka mogłaby się skończyć źle.
A tak naprawdę to przyznam się szczerze, że wyprzedzenie nas przez s/y Arietis i s/y Wojownika VIII, i przy okazji zostanie na szarym końcu ciut mnie ubodło.
Mokotów zaczął żeglować i wspinać się na fale jakby dostał nowych skrzydeł. Czułam, że zaczyna żeglować swoim rytmem, często pikując dziobem w fale, ale żeglując przy tym bardzo stabilnie.
Przekraczając prędkość 7 a nawet 9 węzłów. Wiatromierz już wtedy pokazywał 27 – 29 węzłów i czułam, że się z każdą godziną umacnia.
Nabierając prędkości i ustawiając przy tym żagle tak, aby optymalnie pracowały, zaczęliśmy nadrabiać stracone pozycje.
Minęliśmy s/y Arietis, s/y Wojownika VIII, a później również Honoratę na s/y Isfuglen. Co jak co, ale dwumasztowce pięknie prezentują się na morzu 😊
Z zabawnych sytuacji to ta, jak obrany przeze mnie punkt na horyzoncie zmylił mnie w tym jak szybko nadrabiam straconą pozycję.
Tutaj czarne żagle s/y Caravela 950, na którym płynęła Asia świetnie się zgrały z moim ustalonym kursem.
Moja radość się powiększała wraz z powiększającymi się na horyzoncie czarnymi żaglami.
Powiększają się czyli zaczynamy z Mokotowem doganiać stawkę jachtów.
Moje zadowolenie do zbliżania się do nich było ogromne, powiększają się, znaczy faktycznie się zbliżamy.
Żagle, owszem powiększają się, znaczy zbliżamy się, a raczej odwrotnie. To one zbliżają się do nas.
Asia zadecydowała o powrocie. Koleżeńskie pozdrowienia na trawersie i płyniemy dalej, każda swoim kursem.
Czyli na odrobienie strat ze startu i dogonienie czoła stawki musimy jeszcze chwilę poczekać.
Żegluga przy takich warunkach nie może być obarczona błędem, dlatego też pamiętałam, aby każda pracująca lina była dodatkowo zabezpieczona, żeby nie miała prawa samoczynnie ulec wyluzowaniu.
Dlatego też pracujący szot foka pomimo tego że był obłożony na kabestanie samoknagującym, to dodatkowo obłożyłam go na kabestanie, tworząc pętle zaciskającą się.
Gdy Mokotów został już ustawiony i mógł sam płynąć, to też moment odpoczynku dla mnie. Chwila, aby schować się pod pokład, tam gdzie fala nie wchodziła i choć na chwilę zamknąć oczy. Położyć się w miejscu, w którym choć na chwilę mogłam się zregenerować i odpocząć.
Nie mogłam jednak zapomnieć o obowiązkach, kontroli jachtu. Sprawdzenie zęzy, która kontrolowana była praktycznie kilka razy dziennie. Mokotów jest wyjątkowym opalem, który stanowczo bierze mniej wody niż inne drewniaki, nawet można powiedzieć, że nic nie bierze, ale jak to się mówi: „Kontrola najwyższą formą zaufania.”
Pierwsza doba to skupienie w 200 %, wynurzanie się z nory jak surokatka, kontrolowanie ustawienia żagli, kontrola lin pracujących i tego co dzieje się wokół nas.
Pierwsze godziny żeglugi to również komunikaty od zawodników o awariach i decyzje o powrocie do portu.
A noc to przede wszystkim nasłuchiwanie tego co dzieje się u Ryszarda na s/y Konsal 2.
W eterze przekazywanych komunikatów słyszę, że ma złamaną rękę. Płynąc dalej zasięg radia VHF już nie pozwalał mi na śledzenie tego co dzieje się na trasie. Tego kiedy i w jaki sposób Ryszard został podjęty z jachtu, i co się dalej z nim działo, o to mogłam się podpytać Agi z Biura Regat, ale na to musiałam poczekać, do momentu zasięgu telefonii komórkowej przy wybrzeżu Gotlandii.
Dodatkowo nie zdawałam sobie sprawy ilu zawodników zostało na trasie. Skupiałam się tylko na żegludze i bezpieczeństwie.
Wiatr z godziny na godzinę rośnie w swojej sile. Cały czas Mokotów wspina się po falach, niektóre przychodzą z dziwnego kierunku i nas zalewają z boku. Wtedy to nawet zamknięcie oczu nie wystarcza. Muszę odwrócić się twarzą od fali, aby nie oberwać. Za wiele to jednak nie daje, przecież woda jest wszędzie, to i dodatkowa porcja za kołnierz też może być.
Prędkości nasze są już regularne 7-8 węzłów. Chociaż chwilowo na GPS widzę też 10 węzłów. Moje oczy wielkie, tak jak fale wokół, ale zachwyty będą później, teraz trzeba się skupić. Nie mogę się rozpraszać.
Chwilę niepewności przeżyłam widząc na AIS i słysząc wcześniej komunikat od Dominika z s/y Trygwał, że wycofuje się z żeglugi. Pamiętałam, że jest też gdzieś w moim zasięgu, co sprawiało jeszcze większą czujność, żeby nic się nieplanowanego nie stało.
Witek na s/y GoodSpeed również był niedaleko. Na AIS go widziałam, jego światła nawigacyjne również, ale ni w ząb nic mi się nie zgadzało. Krótko mówiąc, elektronika inaczej pokazywała jego kurs względem mnie niż to co faktycznie widziałam.
Starałam się wywołać Witka przez radio, ale bez rezultatu, odezwał się za to Jacek z s/y Quick Livener który potwierdził to gdzie jest s/y GoodSpeed.
Nie mogłam sobie pozwolić na nadmierne zbliżenie, zwłaszcza że nie miałam żadnego kontaktu z Witkiem.
Zmiana kursu była ostatecznością, ale zdawałam sobie również sprawę z tego, że przy tych warunkach wiatrowych i mojej prędkości zwrot przez sztag nie będzie należał do łatwych.
Wytężona czujność, przygotowanie wszystkiego, gdyby faktycznie trzeba było zmieniać kurs.
I fale jedna po drugiej wchodziła na Mokotów od dziobu.
On sam zaś szedł majestatycznie w przechyle utrzymując zadany kurs.
Obserwacja świateł nawigacyjnych u Witka przekonała mnie, że bezpiecznie się wyminiemy i gdy już nasze kursy są bezpieczne względem siebie, postanowiłam w końcu zejść pod pokład i się przebrać.
Przez zejściem do mesy sprawdziłam wszystko jeszcze raz na pokładzie, żagle, elektronikę (czy nie pokazuje nam jakiś innych jednostek), na spokojnie rozejrzałam się po całym widnokręgu czy czegoś nie przegapiłam.
Na szczęście jest czysto, tylko cały czas duże fale pozostają.
Zeszłam pod pokład i znowu zabawa chodzenia na pająka i obijanie się o wszystko co jest możliwe.
Przeszłam do kabiny dziobowej, do mojej strefy suchości, w której miałam przygotowane w pakietach świeże ubrania na przebranie.
Mój patent jest prosty na regaty bądź cięższą żeglugę. Przygotowuję sobie pakiety kompletów ubrań w worku, w którym nie ma prawa nic przemoknąć. W takim pakiecie mam wszystko, poczynając od skarpetek i bieliznę osobistą, po termiczną, polary i spodnie ciepłe. Czyli wszystko w jednym miejscu, żebym nie musiała zastanawiać się i szukać wszystkiego pojedynczo.
Wytargałam mój pakiet świeżych ubrań (które nie ukrywajmy suche były tylko przez krótką chwilę od założenia) i zaczęłam się kierować w stronę mesy.
I nagle uderzenie, duże uderzenie, podczas, którego uderzam również głową w ściankę. Słyszę odgłos, taki jakby coś się rozbiło od tego uderzenia.
W pierwszej sekundzie zamarłam i zaczęłam się zastanawiać jak to jest możliwe, że w coś czy w kogoś uderzyłam. Przecież s/y GoodSpeed pozostał daleko za rufą.
Umysł zaczął już projektować co się wydarzyło i w jakim stanie jest on i ja. Szybka projekcja kilku sekundowa…
Wybiegłam do kokpitu rozejrzałam się. Mokotów idzie cały czas swoim kursem, żagle pracują tak jak wcześniej, niczego nie widzę.
Uffff, to tylko było takie złudzenie i nałożenie się większej fali, w którą Mokotów wbił się bez pardonu.
Ochłonęłam i zeszłam jednak dokończyć przebierania się, później też na chwilę się położyłam w kambuzie, w którym z racji dużego przechyłu i bliskości do kokpitu, stał się dla mnie miejscem do odpoczynku podczas żeglugi.
Przytulono do lodówki, kuchenki i tak na zmianę.
Budzik odmierzał 15 minutowy cykl względnego wypoczynku.
Chociaż przyznam się szczerze, że zmęczenie gdzieś odeszło podczas tych regat, zapotrzebowanie na kalorie również.
Organizm skupił się tylko na podstawowych czynnościach, nie domagając się rarytasów, które gotowałam przed regatami.
Fala za falą, co 5 otrzeźwiała mnie swoim chłodem.
Zerkałam też na wiatromierz i pokazywał różnie, ale prawdą jest to, że pierwszej nocy zegarynka nie pokazała mniej niż 35 węzłów wiatru rzeczywistego.
W kulminacyjnym momencie wiało 40 węzłów w porywach do 45-47 węzłów (jeden szkwał miał nawet 49 węzłów).
Zaskakujące jest to w jaki sposób organizm i umysł zaczynają pracować żeglując solo w sztormie. Podczas żeglugi solo masz czas tylko dla siebie. Co 15 min zamykasz na chwilę oczy, żeby odpocząć pod pokładem.
Gdzie jest sucho, nie wieje, jest nawet cicho. Zamykasz oczy, wsłuchujesz się w to co mówi do Ciebie jacht. Odwlekasz moment zaśnięcia, a może wręcz odwrotnie pragniesz, aby na chwilę się wyłączyć. Nie myśleć, nie czuć, nie zastanawiać się. 15 min to krótkie minuty, ale jednocześnie na tyle długie, aby odwiedzić mglista chęć o śnie. Czujesz jak cały czas organizm jest napięty, mieście zaciśnięte, umysł pracuje. Kolejne godziny w nocy mijają, dłużą się za każdym razem kiedy większa fala przychodzi na pokład, zdajesz sobie sprawę z tego, że jeżeli jakaś lina się zerwie, żagiel się podrze, to możesz mieć poważne kłopoty.
Myślisz o wszystkim, ale tak naprawdę o tym tylko co jest tu i teraz. To co jest na lądzie zostawiasz daleko za kilwaterem. Skupiasz się na tym co masz na Mokotowie i na tym co go otacza. Leżąc przytulona do kuchenki w kambuzie, a raczej wciśnięta w nią, z racji większego przechyłu zaczynam analizować co by było gdyby…
Co by było gdyby teraz żagle się podarły, gdybyś zobaczyła wodę pod pokładem.
Zaczynasz analizować najgorszą sytuację, która oczywiście nie powinna zaistnieć, ale umysł sam ją zaczął projektować.
Co bym zrobiła gdyby Mokotów odwrócił się dnem do góry? W umyślę sprawdzam po kolei gdzie mam grab bag, Epirb, czy jestem ubrana w pneumatyki, bo ledwo co zeszłam pod pokład, czy jestem bez nich, gdzie ja w tym momencie się bym znalazła? Co po drodze by mnie uderzyło, a w co ja bym wleciała. Analizuję jak Mokotów zachowałby się przy zamkniętej zejściówce, a jak przy otwartej. Masę pytań i rozważania kroków, które są gdzieś w głowie przećwiczone, ale nie chcesz ich sprawdzać w realnej sytuacji.
Czy faktycznie to co jest w głowie, zadziała podczas realnego zagrożenia?
Zaskakujące jest to, że zastanawiasz się nad tym, analizujesz, przerabiasz, dopracowujesz, ale wiesz, że to się nie wydarzy, ale gdzieś tam z tyłu zdajesz sobie sprawę z tego, że coś może zawsze nie pójść po Twojej myśli.
A tratwa? Czy się uruchomi, czy wypłynie, czy nie zostanie porwana przez wiatr i fale? Jak wyjść z jachtu jak wejść do niej na fali? A Epirb?
Procesory zaczynają intensywniej pracować gdy fale stają się większe niż zwykle. Stojąc na zewnątrz skupiasz się na tym jak żagle pracują, jakim kursem idziecie, w jak mocnym przechyle.
Będąc pod pokładem zaczynasz do tego wszystkiego dokładać jeszcze różne scenariusze.
Jest to naprawdę ciekawe w jaki sposób umysł mój pracuje. Rejestruje, analizuje, a nawet tez zasypia, ale ciało cały czas odbiera bodźce. Nocą zmysły się wyostrzają, bo jesteśmy odcięci od doznać wzrokowych. Podczas solo żeglugi nasze ciało i umysł pracuje intensywniej.
Zatrzymujesz projekcje. Czas się wyłączyć. Podczas kolejnej „n-tej” drzemki musisz się wyłączyć. Chociaż i tak czujesz, że Twój sen jest jeszcze bardziej czuły, zmysły wyostrzone, mięśnie i cały organizm jest w trybie gotowości.
Jestem człowiekiem, który jest tu i teraz. Jesteśmy załogą, która pracuje tu i teraz. Jestem kapitanem, który dowodzi tu i teraz. Niby jesteśmy solo, czyli jest mniej osób do ogarnięcia, mniej osób do przypilnowania. A tak naprawdę zaczynasz pilnować się jeszcze bardziej, bo jesteś sama na tym pokładzie. Wokół noc, duże fale i wiatr, który od czasu do czasu dudni. Czy się boisz? Gdzieś tam z tyłu jest strach, ale on nie paraliżuje on tylko daje mi rzeczywisty, racjonalny obraz całej sytuacji. Żegluję dalej czekając na dzień i lepszą pogodę, aby za dnia zobaczyć Mokotów pod żaglami.
Usłyszałam ostatnio pytanie co ja wtedy robiłam, gdy był taki silny wiatr i wielkie fale?
Jak to co?
Zamykałam oczy.
Zdziwienie rozmówcy było ogromne.To proste, musiałam je zamykać inaczej miałabym je całe w morskiej soli. 😊
Poniedziałek (16.09.2019, dzień 2)
Nadszedł nowy dzień, razem ze wschodem słońca mogłam zobaczyć ciut więcej i skontrolować też więcej.
Zauważyłam brak koła ratunkowego na prawej burcie. Koła, które w nocy wlekło się za rufą i które udało mi się wyciągnąć.
Podobnie było z kołem ratunkowym na lewej burcie. Wyszło na to, że w nocy straciłam dwa koła ratunkowe.
Moja dodatkowa life lina na prawej burcie uległa rozwiązaniu pod naporem wody i teraz gdy już ciut mniej wieje, a przynajmniej widzę więcej postanowiłam ją poprawić.
Tylko cały szkopuł w tym, że aby to zrobić musiałam przeczołgać się na dziób. Trzymając się każdą kończyną i będąc wpiętą to głównej poręczówki, przeszłam na wpół klęcząc. Ograniczając możliwość wyminięcia się z pokładem.
Operacja na dziobie nie należała do najłatwiejszych, bo fala wchodziła, przechył był duży i Mokotów podskakiwał od czasu do czasu bawiąc się ze mną jak na rodeo.
Oboje wiedzieliśmy, że nie ustąpimy, ani z żeglugi, ani ze stanowiska, to nic innego mi nie pozostało jak wpiąć się jeszcze dodatkowym karabinkiem, krótszym, który dodatkowo mnie usztywniał przy całej operacji na dziobie.
Mokra tym razem do ostatniej nitki wróciłam do kokpitu zastanawiając się czy jest sens ponownego przebierania się. Sensu brak, ale przynajmniej można wylać wodę z kaloszy 😉
Mokotów cały czas szedł bezbłędnie, nie było po nim widać strudzenia nocą, która naprawdę dała popalić większości jachtów. Moje zmęczenie pomału się odzywało, ale za to głód odszedł gdzieś daleko.
Wmuszałam w siebie cokolwiek, pod ręką przy kole sterowym zawsze były kabanosy, a pod pokładem zimne kawałki pizzy, które świetnie zastępowały kanapki.
Po południu zaczęliśmy już zbliżać się do Gotlandii, którą już wcześniej w niewielkim zarysie widzieliśmy na horyzoncie.
Już wtedy była pewność, że jednym halsem tej wyspy nie uda nam się wziąć i tak na południowym wybrzeżu zaczęliśmy robić zwroty przez sztag. Podpływając na tyle na ile było to bezpiecznie do brzegu, tam gdzie fala mniejsza, a dzięki temu i prędkość nam nie będzie zabierana.
Około g. 1600 odłożyliśmy się na kolejny hals, ten już nam pozwolił zostawić południowy cypel wyspy na prawym trawersie..
Wiatr miał być cały czas stabilny, ale zaczęły się jakieś wieczorne zmiany kierunku, połączone z mocniejszymi porywami, przy których zdecydowałam się ograniczyć powierzchnię ożaglowania.
Zakładając wcześniejszy plan żeglugi chciałam przejść pomiędzy małymi wysepkami, które są na zachodnim wybrzeżu Gotlandii. Jedna z nich ma oświetlenie nawigacyjne jednak w czeluściach nocy nie wyglądało to zbyt zachęcająco. Pomimo tego że miałam wszystko sprawdzone i początkowo kierowałam się tak, aby przejść najkrótszą drogą, to jednak zdecydowałam się zrobić zwrot, zostawiając wyspy na prawej burcie.
Uznałam, że w takich okolicznościach przyrody, przy mocno szkwalistym wietrze, nocą i płynąc na wskazaniach mapy elektronicznej to za duża zabawa w rosyjską ruletkę.
Bliskość lądu daje również możliwość skontrolowania prognozy pogody, smsy od Agnieszki rzeczowo określały co będzie działo się przez następne kilkanaście godzin.
Niby wszystko miało być dobrze, ale coś podświadomie mówiło mi, że nie powinnam chwalić dnia przed zachodem słońca.
Wtorek (17.09.2019, dzień 3)
Razem ze wschodem słońca życie przybiera innego kolorytu, a tym bardziej że ktoś przykręcił potencjometr wiatrowy i w porównaniu z tym co było 2 noce wcześniej, to miałam wrażenie, że przestało wiać.
Jednak takie warunki można wykorzystać. Tym samym obowiązkowo obchód po jachcie.
To co zobaczyłam przy sztagu od razu postawiło mnie na równe nogi. Zawleczki nie było, a sworzeń który powinien przechodzić przez całe mocowanie sztagu zaczął się już pomału wysuwać. Tak naprawdę brakowało mu 2-3 mm, aby zwolnić mocowanie. Konsekwencje sztagu bez sworznia mogły doprowadzić do położenia się masztu. Tej sytuacji nie chciałam sobie wyobrażać.
Pomocny przy naprawie był wiatr, który już od kilku godzin wiał od rufy, tym samym nie musiałam zmieniać kursu bo opór na sztagu był mniejszy.
Tylko żeby nie było tak łatwo z wbijaniem sworznia, najpierw musiałam się do niego dostać. Czyli procedura opuszczenia kotwicy, której łańcuch przebiegał obok sworznia i uniemożliwiał jego wbicie.
Gdy już mi się udało wbić sworzeń na swoje miejsce i zabezpieczyć go nową zawleczką, zaczęłam tworzyć swoje własne rozwiązanie, aby przy ponownym pęknięciu zawleczki sworzeń nie mógł wypaść.
Wyobraźnia zadziałała i poczułam się ciut jak Pomysłowy Dobromir, nad którego głową zaczyna skakać żółta kuleczka myśli.
„Juhuuuu” Wykorzystamy przetyczkę od kotwicy, która będzie przedłużeniem od sworznia, dopychając go tym samym w gnieździe, w którym ma siedzieć. Aby przetyczka sama nie wypadła, to została na sztywno przywiązana odciągiem z krótkiej linki. Dodatkowo żeby nie miała prawa wykonywać żadnych ruchów na fali góra dół, to pod nią zakleszczyłam kombinerki (miałam drugie w zapasie 😉) i od góry zrobiłam przeciw dźwignie od kotwicy, która dociskała jeszcze cały układ od góry.
Wyglądało to dosyć dziwacznie, ale najważniejsze, że działało.
Gdy już wszystko zostało zabezpieczone i sprawdzone pozostał czas na wymyślanie co tutaj zrobić, aby na tych słabszych wiatrach płynąć szybciej. Genakera 120 mkw bałam się użyć tym bardziej że prognozy zapowiadały silniejsze wiatry i szkwały powyżej 25 węzłów.
Na podorędziu był jeszcze dodatkowy fok, którego przywiozłam z jachtu śródlądowego. Został postawiony na baby sztagu i zaczął wypełniać się wiatrem. Minimalnie przyspieszyliśmy, naprawdę minimalnie, ale przynajmniej był to jakiś zabieg psychologiczny dla mnie.
Mało wieje, wolno płyniemy, słońce nawet jest, to można jeszcze raz się wysuszyć. Kombinezon wyciągnięty na lewą stronę, aby odtajał i oddał nagromadzoną wcześniej wilgoć, kalosze ustawiłam do słońca, aby też choć minimalnie pozbyły się wody. Tak, tak, marzenie, które w tym momencie było nieosiągalne.
Powolna żegluga i powolne zbliżanie się do boi kardynalnej, punktu zwrotnego od którego można już obierać kurs powrotny, to naprawdę walka o każdy powiew wiatru.
Godziny się przeciągały, ale wiatru było jak na lekarstwo. Już wcześniej zaczęły wybudować się nad wybrzeżem chmury, nawet w oddali dostrzegłam pojedyncze błyski, ale mimo to poruszaliśmy się nieśpiesznie.
Przez lornetkę już widziałam boje, kardynałkę północną i już chciałam ją dotknąć, ale cały czas brakowało do niej 3 mil morskich.
Ostatecznie udało nam się ją minąć około g. 1250 i ucieszyłam się że teraz w dół mapy, bezpiecznie na metę.
Zostaliśmy jednak poddani próbie cierpliwości. Również Zenek z s/y Oceanny, który był kilka mil przed nami stał w miejscu. Wiatr zgasł. Każde z nas stało. Tylko fale przypominały o tym że jest się na morzu.
Mokotów przez brak wiatru zaczął kręcić piruety, nawet cofać się do boi zwrotnej i zaczęłam już podejrzewać go o jakąś sympatie, bądź też spisek przeciwko mnie 😊
Aby nie denerwować uszu i nie męczyć takielunku i żagla, grota schowałam do masztu. Przecież i tak nic nie wieje, to przynajmniej nie będziemy cofać się w kierunku bojki.
Niebo pokryte było pięknymi kłębiastymi chmurami. Daleko za rufą na północ widzę wielką chmurę, od której odchodzi w dół lej, a u nas nic nie wieje.
Dla zabicia czasu krzątam się po jachcie, poukładałam to co spadło, położyłam się na chwilę na pokładzie.
I czekam, czekam, cały czas cierpliwie czekam.
Pomału dostrzegam jakiś większy ruch na wodzie i czuję, że chyba wiatr zaczyna ponownie się odzywać. I tak jakby ktoś go włączył o g. 1530 zaczęło wiać.
Początkowo wiatr kręcił od N do NE, szliśmy wtedy jak po kresce na południe. Jednak ten kurs nie należał do najszybszych, a zawalczyć warto byłoby o jak najlepszą pozycję.
Wiedziałam, że w nocy, wiatr ma się odkręcić na NW. Trzeba było to wykorzystać, do żeglugi baksztagiem. Nadrobimy trochę drogi, ale będziemy płynąć szybciej. Wiedziałam, że to może być moja przewaga.
I tak właśnie zrobiłam, początkowo obrałam kurs bardziej na wschód, aby później wraz ze zmianą kierunku wiatru zmienić hals i płynąć już szybko baksztagiem do mety.
Przypuszczałam, że obserwatorzy naszych zmagań, gdy zobaczą mój kurs na wschód uznają, że zasnęłam. W sumie się nie pomyliłam.
Nie każdy potrafił docenić moją strategię. A było to posunięcie taktyczne, a nie żadne zaśnięcie podczas żeglugi. 😊
Ruch statków w nocy był większy, to i moja czujność i wywoływanie przed radio o prośbę zmiany dla mnie kursu, była też częstsza i udawało się to bezbłędnie.
Chmury wokół nas nie ustępowały, wiatr się delikatnie stabilizował, na ten o sile 30 węzłów.
Przed dziobem zaczęłam dostrzegać pioruny. Uruchomiony radar uwidocznił to co mam przed sobą i za sobą.
Czyli nie ma na co czekać, zrzucam grota, bo później może być za późno.
Środa (18.09.2019, dzień 4)
To już piękna żegluga na właściwym halsie i zbliżanie się do mety. Regularnie wiało 25-26 węzłów, a częstotliwość szkwałów 30 węzłowych też była większa niż wcześniej.
Z miłych sytuacji to komunikacja radiowa, która na początku trochę mnie zaskoczyła.
Wywołał mnie statek. W pierwszej chwili przeszła mnie myśl, że przeoczyłam i płynie na mnie i zaraz usłyszę „What are your intentions?” Wyskoczyłam na pokład rozejrzałam się nikogo i niczego nie widzę.
AIS też nie krzyczał, że coś jest w niebezpiecznym zasięgu.
Odezwałam się przez radio. Usłyszałam, pytanie czy wszystko jest w porządku, bo zostali poproszeni przez Coast Guard, aby upewnić się jaka jest sytuacja na jachcie.
Przekazałam, że jest wszystko w porządku, że planowo będę jutro rano w Gdańsku. I taki komunikat też został przekazany dalej.
Hmmmm. Czyli jednak świat na lądzie istniej, nie zostałam sama w przestrzeni morskiej. 😊
A tak bardziej poważnie, okazało się że znajomi czuwają i poprosili Organizatora o skontrolowanie mnie.
Z przyjemniejszej korespondencji przez radio VHF, to uśmiech przesłany przez statek cargo Freya. Czy można przesłać uśmiech przez radio?
Oczywiście ze tak, można go usłyszeć w sytuacji, gdy ktoś z sympatią odpowiada.
I ten uśmiech usłyszałam, nie był to taki z pobłażliwością, ale z sympatią i zrozumieniem całej istoty sprawy.
Im bliżej do lądu, tym szanse większe na jakiś kontakt z ludźmi.
W nocy jeszcze wyprzedzał nas w odległości 0,5 Mn piękny jacht Black Pearl. Oczywiście była noc i tylko AIS jak również światła nawigacyjne pozwalały zidentyfikować co nas wyprzedza. Ciekawa byłam czy idą pod żaglami, dlatego spojrzałam przez lornetkę. Znowu czarne żagle.
I przyznam się szczerze, że robi ten jacht bardzo ciekawe wrażenie.
Bliżej wybrzeża, słyszymy rozmowy na VHF pomiędzy Aniołami, które na straży cały czas czuwają, w oczekiwaniu na wszystkie bitewne jachty powracające do bezpiecznego portu.
Kapitan Tomek z s/y Fujimo, Kapitan Łukasz s/y Yachting pozdrawiają i przekazują cenne informacje. Wszystko zaczęło wracać pomału do rzeczywistości.
Jednak żeby nie było tak łatwo Neptun przygotował chwilę ciszy już na podejściu na Zatokę Gdańską, czyli akwen, który charakteryzuje się wzmożonym ruchem jednostek.
I długo nie musiałam czekać na taką sytuację, w której utkwiłam na torze podejściowym dla dużych jednostek.
AIS zaczął już krzyczeć, że jestem na kursie kolizyjnym ze statkiem pasażerskim, który rozpoczął chwilę wcześniej manewry odejścia od nabrzeża w Gdyni.
Silnika użyć nie mogę, genua postawiona cała, bezan również. A grot wklinowany w maszcie. Jednak przy tak słabym wietrze każdy centymetr kwadratowy żagla jest na wagę złota.
Nie chcę tutaj utkwić, nie chcę też być przeszkodą nawigacyjną dla innych na tym torze.
Niby nic, kilkaset metrów do przypłynięcia, aby zejść z toru, jednak takie momenty są stresujące.
Jak już się udało, to chyba w nagrodę za wytrwałość dostałam wiatr.
Żeglujemy, żeglujemy w końcu ostatnie mile morskie do linii mety.
Tylko już bez psikusów wiatrowych, płyńmy w pełnej krasie, piękni pod pełnymi żaglami (grota i tak nikt przecież nie widzi teraz).
Zatoka Gdańska jaka ona jest prawie każdy żeglarz wie.
A jaka była tej nocy? Była ciemność, wszędzie otaczała nas ciemność. Tylko migające naprzemiennie znaki nawigacyjne zakłócały tę noc. Zielone, czerwone cyk, ciemność, żółte, białe cyk, cyk i znowu ciemność i tak naprzemiennie, własnym określonym rytmem. Światła, które wytyczają żeglarzom, marynarzom, ludziom morza bezpieczny powrót do portów.
Dla mnie w tym momencie najważniejsze było jedno światło. Białe krótkie cyk i długie cyk. Światło będące jednym z punktów mety. Moje światło ukończenia regat.
O g. 0308 w czwartek w ciemną noc minęliśmy pławę bezpiecznej wody z Mokotowem, kończąc regaty.
Blask i noc. Blask dumy za jacht, który doprowadził mnie bezpiecznie podczas całej podróży. Doprowadził mnie na linię mety i to jeszcze w tak świetnym czasie.
Dobrze, że jest wokół ciemno i nikt nie widzi jak śmieję się sama do siebie, do jachtu i cały czas powtarzam na głos: „Mokotów jestem dumna z ciebie, dałeś radę”. Doskonale wiedziałam, że da sobie radę. 😊
I to się nie nazywa proszę Państwa choroba psychiczna, to jest więź z morzem i z jachtem , do którego ma się ogromne zaufanie i sentyment. Jesteśmy duetem, który znakomicie uzupełniał się podczas regat.
Fason trzeba jednak zachować, trzeba jeszcze dopłynąć, zacumować w marinie i dać odpocząć Mokotowi.
Zawsze miałam takie małe, niewypowiedziane marzenie. Zobaczyć na powrocie odpaloną flarę dla mnie i kwiaty.
Zbliżam się do mariny i flara jest. Łzy w oczach szczęścia również.
Ostatni manewr portowy tego dnia, podejście rufą do nabrzeża, oddanie cum. Chwila dla fotoreportera.
Kuba z s/y Bizzy Lizy jest w tym bezbłędny i niezastąpiony, pomimo oślepiającego mnie światła szperacza, które non stop na mnie kierował. Zdjęcia są, uściski, gratulacje, szampan. Niczym na zakończeniu F1, ale to otwarcie szampana nie wyszło mi, trzeba będzie potrenować.
Jeszcze założenie cumy dziobowej na boi. W tym proszę o pomoc Agnieszkę i wchodzi jeszcze jedna osoba na pokład. Fatamorgana? Jestem zmęczona, ale nie aż tak. To Jaca z Olą, którzy przyjechali do mnie z Wrocławia. Kwiaty, piękne kwiaty i uściski.
Nie zawiodła również Beata, która dopinguje od początku i cierpliwie czeka za każdym razem na mój powrót.
Zenek z s/y Oceanna szczęśliwy z własnej wygranej w regatach, gratuluje mi. To był naprawdę miły gest.
Uściski od tych którzy byli na miejscu.
Wiadomości na fb i messengrze, które teraz mogę pomału zacząć odczytywać.
SMS poranny, od tych którzy właśnie szykują się do pracy.
Wiadomość od Trenera.
Poranny telefon z gratulacjami od Kapitana z Urzędu Morskiego, który pomógł w załatwianiu wcześniejszych formalność.
Wiadomości, które dopełniły uśmiech na mojej twarzy od ludzi mi znanych i nieznajomych.
Dziękuję każdemu z osobna. Naprawdę bardzo dziękuję.
Nie idę się jeszcze kłaść, adrenalina jeszcze trzyma.
Jestem na jachcie i uśmiecham się, mówiąc na głos nie sama do siebie, chociaż tak to może wyglądać.
Mówię do tego jachtu, bo on ma duszę…
I nie jest to obłąkanie, ani choroba psychiczna.
Dziękuję, tak stoimy.
A w porcie po Bitwie sprzątanie i sprzątanie, sprawdzanie i gadanie sama do siebie albo raczej do jachtu, cały czas z uśmiechem na ustach.
Największe podziękowania dla Właściciela jachtu s/y Mokotów za zaufanie i wyjątkowy jacht, który pokazał swoją klasę.
Wsparcie na stracie było od wyjątkowych ludzi. Agata, Ewa K, Michał „Poziomka” dziękuję.
Na straży cały czas jest Beata.
Na linii mety zaskoczenie: kwiaty i uściski, które przyjechały specjalnie z Wrocławia. Olu, Jacku, Marianie dziękuję.
Doping z dalekiego południa od tego mniejszego i większego zawodnika, Kris, Miłek dziękuję.
Podziękowania za totem, który już wpisał się w moją żeglugę podczas Bitwy. Artur, dziękuję. 😊
Dziękuję Organizatorom, Wojowniczkom i Wojownikom, Aniołom za wsparcie i doping. Dziękuję.
Trenerze dziękuję za przeczytane słowa już po przypłynięciu.
„Gooo Gadget gooooo!”
Dziękuję.Dziękuję Wam wszystkim jeszcze raz za każde miłe słowo, które odczytałam już po przypłynięciu (na trasie oddałam swój czas żegludze).
© Aleksandra B. Emche